400 km podniebnego fruwania czyli związki na odległość



Dawno mnie tu nie było, ale przysięgam jak cipki kocham – miałam dobre powody do długiej nieobecności :D 2 tygodnie temu zaczęłam pisać ten post, ale znowu coś mi wypadło i dzieła nie dokończyłam. Żebyście jednak nie straciły rozeznania w mojej sytuacji śpieszę donieść, że gdzieś pomiędzy notką o dniu matki a wpisem o paradach równości toczył się mały bój w mojej głowie i finał finałów nieźle skomplikowałam sobie życie.

Zakochałam się. Siedziałam na tej obczyźnie, z dala od przyjaciół i rodziny. Pracowałam, chodziłam na nieudane randki, tęskniłam za bliskimi i gdzieś w międzyczasie zabujałam się, zupełnie nieoczekiwanie. To znaczy – tak mi się wydaje, że się zakochałam, bo jeszcze nie umiem do końca nazwać tego stanu, ale to taki stan, w którym wszystko jest cudowne, nawet dziury w polskich drogach jak się nimi wraca.

Pomyślicie sobie "Wreszcie, Pani Pe! Tak marudziłaś, no to masz! W końcu będziesz do zrzygania szczęśliwa". Otóż nic z tych rzeczy, moje miłe. Rzygać może i będę, ale nie sądzę, by to miało cokolwiek wspólnego ze szczęściem. Zabujałam się w lasce, która mieszka ponad 400 km ode mnie. Mieszka sobie w moim rodzinnym mieście, z którego wyjechałam wiele lat temu i jak na złość, akurat podczas któregoś pobytu w rodzinnych stronach nagle w głowie zaświtała mi myśl, jak z tego cholernego wiersza naszego wspaniałego wieszcza: "Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?".

Zasadniczo sama nie znam na to pytanie odpowiedzi. Usilnie próbuję sprawdzić swój stan uczuć, spędzając każdą wolną chwilę z Panną E. Nie chcę jakoś szczególnie narzekać, bo to akurat przyjemne chwile /szczególnie te fizyczne/, niemniej spójrzmy też jako takiej prawdzie w oczy: początki jakichkolwiek relacji z drugą osobą bywają wykańczające.

Po pierwsze – tęsknię. Zachowuję się jak czubek i skaczę z radości kiedy się widzimy. Nic w tym dziwnego, bo tęsknię dni czternaście do dwudziestu, żeby móc się z nią zobaczyć przez np. jeden weekend. Pies zostawiony sam w domu przez godzinę potrafi zeżreć ze smutku fotel. Mebli jeszcze nie zjadłam, ale już lody czekoladowe z okolicznego sklepu rozeszły się na pniu. No ale takie są uroki życia w dwóch różnych miastach - ba! - krajach.

Po drugie – mój portfel zeszczuplał i to znacznie. Dieta cud o nazwie "randki i podróże" spełnia swoje zadanie... Na kolejną randkę już mnie nie stać, więc czekam do wypłaty albo na odpowiedzi na  CV wysłane do firm wyłącznie na dyrektorskie stanowiska.

Po trzecie – jak to rasowej lesbie, od razu wjeżdżają mi na banię smutne scenariusze w stylu: "ona mnie zostawi, bo znajdzie jakąś pannę pod ręką, a nie kilkaset km stąd". I już drama z zazdrością w tle gotowa. Tak się śmiałam tutaj z innych lesb z podobnymi problemami! Jaki ten los przewrotny...

Po czwarte – jak to rasowej lesbie, wjeżdżają mi też na banię wizje wspólnej przyszłości z kotem, psem i dwójką dzieci... Nie ma co, wyjątkowo szybka jestem tym razem i zastanawiam się czy to nie przypadkiem syndrom nadjeżdżającej trzydziestki if you know, what I mean.


Teraz już wiecie, czemu mam taki zamuł w pisaniu. Zamiast siedzieć z tyłkiem przed kompem i tworzyć dla Was nowe wpisy, ja tęsknię, jem lody i wydaję pieniądze, których nie mam /no, uprawiam też dużo dobrego seksu, ale o tym Wam pisać nie będę, bo jeszcze będziecie zazdrościć :P/. Mój żywot stał się na tyle ciężki, że zaraz obok "czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie", zamruczę pod nosem innego klasyka: "rzucić ją teraz, czy trochę jeszcze poczekać?". Wszak nigdy nie wierzyłam w związki na odległość.


Komentarze

Popularne posty